Dzień 17 września 1939 stal się w
historii Polski tragicznym symbolem; dla całej polskiej świadomości
narodowej i stosunków między Polską a Rosją jest obciążeniem tym
większym, im dłużej w historiografii polskiej musi panować milczenie na
temat genezy i przebiegu agresji radzieckiej przeciwko Polsce w 1939
roku, z im większym uporem historiografia polska i radziecka przemilcza
lub nawet fałszuje przebieg ówczesnych wydarzeń, a zwłaszcza
najważniejsze ich aspekty. W miarę upływu lat agresja niemiecka 1
września i agresja radziecka 17 września stają się coraz bardziej
faktami historycznymi o znaczeniu nierównym, gdyż w polskiej świadomości
narodowe} coraz większym problemem nie jest już wyjaśniona niemal
całkowicie i szczegółowo zbadana agresja niemiecka, lecz właśnie tajona,
przemilczana i usilnie usuwana ze świadomości narodu agresja radziecka.
Wszelako nie stan badań nad obu
agresjami wzmaga znaczenie tej, o której mówić i pisać w Polsce dotąd
nie wolno (pisane w 1990 roku), na Zachodzie natomiast w epoce detente
niejako „nie wypada”. Znaczenie historyczne 17 września staje się tym
większe, im bardziej badania historyczne nad genezą Drugiej Wojny
Światowej przekonują nas, iż bez poprzedzającego jawną agresję ZSRR
przeciwko Rzeczypospolitej Polskiej tajnego układu o podziale ziem
Polski między Rzeszę Niemiecką i ZSRR – 23 sierpnia 1939 – Druga Wojna
Światowa w ogóle by nie wybuchła, przynajmniej w roku 1939. Układ dnia
23 sierpnia wynikał z logiki ówczesnej sytuacji międzynarodowej, z
fundamentalnej wspólnoty celów politycznych dwóch mocarstw
totalitarnych: Rzeszy Niemieckiej i Związku Radzieckiego. Pokój w
Europie i bezpieczeństwo Polski gwarantował „ład wersalski” 1919 roku,
system poszanowania prawa małych narodów do samostanowienia i
egzystencji państwowej w pełni niepodległej, przeciwko któremu walczył w
latach 1942-1945 z maniackim doprawdy uporem Franklin Delano Roosevelt.
Naruszył „ład wersalski”, choć nie zburzył go do szczętu, układ w
Monachium w 1938 roku. Wydało się wówczas znacznej części europejskiej i
nawet światowej opinii publicznej, iż ZSRR zainteresowany jest w
powstrzymaniu ekspansji Adolfa Hitlera. Większość polityków Europy i
Ameryki (większość, lecz nie wszyscy) usiłowała dopatrzyć się w ZSRR
przyszłego sojusznika, zdolnego przyczynić się do okiełznania agresji
niemieckiej. Brano serio propagandowe wystąpienia z jednej strony
Hitlera, z drugiej przywódców radzieckich i rzeczników Kominternu,
traktowano jako wyraz zasadniczej sprzeczności polityczno-ideowej między
obu mocarstwami totalitarnymi rozmaite wzajemne inwektywy propagandowe
przedstawicieli ich rządów. W 1939 roku na Zachodzie próbowano naiwnie
znaleźć w ZSRR sojusznika przeciwko Rzeszy. Nikt prawie nie zastanawiał
się nad sprawą najważniejszą: w imię czego Związek Radziecki – gdyby był
nawet ówcześnie zdolny do udziału w wojnie przeciwko Rzeszy – miałby
się angażować po stronie demokracji zachodnich i Polski, dla ocalenia
systemów tzw. kapitalistycznych przed Rzeszą Niemiecką Adolfa Hitlera?
ZSRR był równie jak Rzesza
zainteresowany oczywiście w całkowitym zburzeniu „ładu wersalskiego”. W
roku 1939 nastręczyła się Józefowi Stalinowi okazja wyjątkowa: mógł
dokonać tego siłami Adolfa Hitlera, pozostać na uboczu i realizować swój
zasadniczy plan polityczny – aneksji Finlandii, Estonii, Łotwy, Litwy,
połowy Polski i znacznej części Rumunii. Było to już wtedy tak,
oczywiste, że historyka zdumiewać musi fakt, iż znaczna część polityków
europejskich – i ogromna większość polskich – nie dostrzegała
nieuchronności sojuszu niemiecko-radzieckiego, jeżeli Polska miała nadal
przeciwstawiać się hitlerowskiemu programowi ekspansji przeciwko
Zachodowi i Wschodowi. Tylko desperackie „życzenie pobożne” (wishful
thinking) w sytuacji śmiertelnego zagrożenia pokoju w Europie, może być
psychologicznym wytłumaczeniem tego stanu rzeczy.
Prowadzona przez Józefa Becka polska
polityka zagraniczna byłaby zapewne – w sytuacji Polski lat
trzydziestych – optymalna i logiczna, pod jednym wszelako warunkiem: że
do antypolskiego porozumienia ZSRR z Rzeszą Niemiecką nigdy by nie
doszło. Skoro jednak przy tej polityce prędzej czy później dojść
musiało…
Józef Beck nie wierzył w możliwość
daleko idącego zbliżenia Józefa Stalina z Adolfem Hitlerem. Jeden z
najbliższych jego współpracowników tak pisze: „Myślał, że spór
niemiecko-sowiecki będzie trwał wiecznie z powodu diatryb Hitlera
przeciw komunizmowi i Sowietom”. Nie pamiętał o licznych przykładach
„odwracania przymierzy” w historii Europy; zapominał, że spory ideowe
nigdy nie przeszkadzały w sojuszach mocarstw połączonych geopolityczną
wspólnotą interesów; nie dostrzegał w końcu, że z punktu widzenia
ideologii i praktyki politycznej Niemcy hitlerowskie i stalinowski
Związek Radziecki więcej łączyło niż dzieliło. „Toteż układ Hitlera ze
Stalinem w 1939 roku był dla Becka gorzką niespodzianką”.
Jest faktem oczywistym, że niemal do
dnia 23 sierpnia 1939 Polska miała jeszcze pewną, chociaż ograniczoną
możliwość manewru. Historiografia PRL utrzymuje, że jedynym ocaleniem
dla Polski mogło być ówcześnie tylko zbliżenie do ZSRR i sojusz
militarny polsko-radziecki. Hipotezy te są bezpodstawne z kilku powodów.
Po pierwsze, nikt nie dowiódł dotychczas, iż Józef Stalin pragnął w
ogóle zawarcia sojuszu antyhitlerowskiego z Wielką Brytanią. Francją i
Polską, a ujawniane coraz liczniej dokumenty dowodzą, że dążył właśnie
do sojuszu odwrotnego. Po drugie, gdyby nawet taki sojusz był
politycznie możliwy, należy przede wszystkim postawić pytanie, jaka
byłaby jego cena i jego skutki dla Polski. ZSRR pogrążony był od lat w
permanentnym procesie wyniszczania, najokrutniejszymi metodami
ludobójczymi, wszelkiej opozycji antystalinowskiej – i nikt nie może
wątpić, że w razie wkroczenia Armii Czerwonej tego rodzaju metody
„sprawowania władzy” zostałyby natychmiast wprowadzone także na obszar
Polski, po nieuchronnym obaleniu siłą czy podstępem niezależnego
polskiego systemu politycznego i zastąpieniu suwerennego rządu w
Warszawie – rządem marionetkowym. Polska utraciłaby oczywiście połowę
swojego terytorium – bez żadnych rekompensat na Zachodzie, a nawet przy
utracie Śląska i Pomorza na rzecz Niemiec. Albowiem niezdolny w
rzeczywistości do prowadzenia jakiejkolwiek wojny przeciwko Niemcom
(ślepota wywiadów brytyjskiego i francuskiego, które tego stanu rzeczy
nie potrafiły dostrzec, doprawdy zastanawia) Związek Radziecki tak czy
owak musiałby dojść do ułożenia jakiegoś modus vivendi z Rzeszą
Niemiecką. Doszedłby do tego naturalnie kosztem Polski.
Gdyby jednak nawet, po uzależnieniu się
od ZSRR i przy współpracy (w jakiejkolwiek formie) ZSRR z Wielką
Brytanią i Francją, Polska zdołała wyjść z mniejszymi, niż stało się
naprawdę, stratami z kryzysu lat 1939- 1945, pozostaje bezsporne, iż
wasalne uzależnienie Polski od Rosji stałoby się wówczas – jak stało się
w rzeczywistości po roku 1945 – bezterminowym i niemożliwym do
zlikwidowania. Wydaje się dzisiaj w świetle badań historycznych, że w
sytuacji europejskiej 1939 roku Rzeczpospolita Polska nie mogła już
utrzymać się jako państwo całkowicie suwerenne i musiała związać się z
jednym z sąsiadów w taki sposób, który doraźnie pozbawiłby ją części
terytoriów i ograniczył znacznie jej niepodległość. W sytuacji tej
polska racja stanu nakazywała wybór ewentualnie takiego tylko
uzależnienia, które byłoby z natury rzeczy uzależnieniem przejściowym,
możliwym do usunięcia po zmianie światowej koniunktury politycznej. Otóż
było oczywiste, że uzależnienie od ZSRR będzie (jeżeli nawet okazałoby
się uzależnieniem tylko od ZSRR, a nie jednocześnie od związanych
sojuszem dwóch mocarstw totalitarnych. Niemiec i Rosji) pozbawieniem
Polski suwerenności praktycznie na zawsze. Nie można było bowiem
spodziewać się takiego obrotu wydarzeń nadchodzącej Drugiej Wojny
Światowej, który spowodowałby w ostatecznym wyniku zmagań rozbicie obu
wielkich państw totalitarnych przez mocarstwa alianckie.
W jednej z ostatnich swoich dyskusji z
grupą oficerów Sztabu Głównego Józef Piłsudski – jak głosi przekazywana
dotąd ustnie relacja – postawił swoim współpracownikom zasadnicze
pytanie: czy Polska jest zagrożona bardziej przez Niemcy, czy przez
ZSRR? W jego wypowiedzi podsumowującej wątpliwości nie było. Polska była
w latach trzydziestych bardziej zagrożona przez ZSRR, chociaż
prawdopodobieństwo zbrojnej agresji było ze strony Niemiec o wiele
większe. Albowiem – zwrócił uwagę Marszałek – przeciwko Niemcom Polska
mogła zawsze uzyskać jakąś polityczną czy militarną pomoc mocarstw
Zachodu. Przeciwko ZSRR – nigdy. Niemcy były dla Francji i Wielkiej
Brytanii zagrożeniem nie mniejszym niż dla Polski. Związek Radziecki
istniał natomiast w opinii rządów mocarstw zachodnich jako enigmatyczny i
egzotyczny obszar poza ich realnymi zainteresowaniami. Przeświadczenie
kół moskiewskich, jakoby Zachód interesował się stale Związkiem
Radzieckim jako potencjalną groźbą dla światowego systemu
kapitalistycznego, wynikało z naiwnej megalomanii Stalina i jego
współpracowników.
Ocena Piłsudskiego jest jedną z
najtrafniejszych wypowiedzi politycznych w całej historii Polski.
Rzeczywiście – przeciwko Niemcom Polska uzyskała w 1939 roku pomoc
polityczną, w postaci deklaracji wojny, choć bez żadnej realnej pomocy
militarnej ze strony Francji i Wielkiej Brytanii. Natomiast wobec ZSRR
pozostawała (jeżeli nie liczyć iluzorycznego sojuszu z Rumunią) zupełnie
osamotniona.
Zastanawia brak refleksji politycznej w
latach trzydziestych w Warszawie nad kruchością polskiej niepodległości –
między dwoma wielkimi państwami totalitarnymi i przy własnej
ekonomicznej i militarnej słabości. Rząd RP swoją działalnością
polityczno-propagandową uniemożliwiał sobie zresztą jakikolwiek manewr w
krytycznym momencie dziejowym, a w tym zakresie znajdował niestety
oparcie w postawie znacznej części opozycji. Gdy dzisiaj czytamy rządową
i prorządową prasę Polski międzywojennej z lat poprzedzających Drugą
Wojnę Światową, uderza dość swoisty jej stosunek do obu sąsiadów. Wbrew
prymitywnym oskarżeniom propagandy PRL, prasa polska lat trzydziestych
była o wiele przychylniej nastawiona wobec dyskretniejszej polityki
zagranicznej ZSRR, którego rząd nie głosił aż do ostatniej chwili
żadnych pretensji wobec Rzeczypospolitej, tworząc pozory całkowitego
uznania przez siebie status quo w Europie. Niemcy natomiast atakowali
nieustannie Rzeczpospolitą w wystąpieniach publicznych i propagandowych,
w okresie przedhitlerowskim nawet gwałtowniej niż w latach 1933-38,
domagali się rewizji granic, oskarżali Polskę o prowokacje lub stałe
utrudnianie realizacji ich praw gwarantowanych przez umowy
międzynarodowe. Wszystko to ustawiało propagandę polską przeciwko
Rzeszy. Nikt oczywiście nie mógł tego głosić otwarcie, jednakże cała
opinia publiczna była przeświadczona, że polski wysiłek obronny jest
niezbędny przede wszystkim z uwagi na groźbę niemiecką; że groźba
radziecka w ogóle nic istnieje. Przebudzenie 17 września miało być
straszne.
Dochodziło do tego swoiste zadufanie
propagandy rządowej. Kierując swoje twierdzenia zresztą bardziej w
stronę nieufnej i oskarżającej władze o zaniedbania opozycji, niż na
użytek za granicą. Rząd RP dawał społeczeństwu wyraźnie do zrozumienia,
iż Rzeczpospolita schyłku lat trzydziestych jest właściwie „ósmym
mocarstwem świata” *[Jak wiadomo, w okresie międzywojennym komentatorzy
polityczni prasy światowej przyznawali nieoficjalny "status mocarstwowy"
siedmiu państwom: Wielkiej Brytanii, Stanom Zjednoczonym, Francji,
Japonii, Niemcom, Italii i ZSRR (najczęściej właśnie w takiej
kolejności)], że Wojsko Polskie dysponuje siłą co najmniej (sic) równą
armii niemieckiej. W tej sytuacji polska opinia publiczna przyjmowała
jako oczywistą ewentualność zbrojnego oporu wobec wszelkich żądań
Hitlera, nie będąc w ogóle przygotowaną na możliwość jakichkolwiek
ustępstw czy nawet kompromisu z Rzeszą, choćby odsuwających na rok czy
parę lat groźbę wojny. Społeczeństwo polskie nie rozumiało, a co gorsza,
nie rozumiał tego również Rząd RP, iż utrzymanie pokoju z Niemcami –
wbrew temu, co twierdził min. Beck w swoim słynnym przemówieniu sejmowym
5 maja 1939 – właśnie nawet „za wszelką cenę”, w ówczesnej sytuacji
międzynarodowej było warunkiem dalszej egzystencji Polski niepodległej
lub choćby mającej jeszcze realną szansę na odzyskanie w przyszłości
pełnej, choćby doraźnie chwilowo nadwerężonej swojej suwerenności
państwowej.
Znakomity ekonomista polski, świetny
znawca stosunków niemieckich, prof. dr Stanisław Swianiewicz wyraził
kiedyś opinię, że z żadnym rządem niemieckim w okresie 1919-1939 rząd
polski nie mógł dojść do ułożenia modus vivendi stosunkowo tak łatwo i
tak nikłym kosztem, jak właśnie z rządem Adolfa Hitlera. Po
doświadczeniach lat 1939-1945 brzmi to jak paradoks, a jednak przed 23
sierpnia 1939 było prawdą. Było faktem, iż Rząd RP nie zdołał
doprowadzić ani do interwencji w Rzeszy w 1933 roku, ani do zbrojnej
akcji koalicyjnej po militaryzacji przez Hitlera Nadrenii w 1936 roku.
Dalsze pchanie się w koalicji z Zachodem w konflikt z Rzeszą było w tych
warunkach samobójstwem, gdyż skłaniało Niemcy do poszukania
antypolskiego partnera właśnie w ZSRR. Co gorsza, polskie koła rządowe
nie doceniały tempa ówczesnych przemian w stosunkach międzynarodowych i
szybkości, z jaką zbliżała się Druga Wojna Światowa.
Prymitywne oskarżenia Józefa Becka o
„filogermanizm” są nie tylko niesprawiedliwe; są nade wszystko
bezpodstawne. Beck doprowadził w końcu do zbrojnej konfrontacji Polski z
Rzeszą hitlerowską, na fali wytworzonych przez propagandę Rządu RP
nastrojów opinii publicznej, przekonując społeczeństwo o konieczności, a
przede wszystkim o realnej możliwości stawienia Niemcom skutecznego
oporu (co prawda, jeżeli idzie o możliwość oporu, za wprowadzenie w błąd
polskiej opinii publicznej znacznie większą odpowiedzialność ponosi
marszałek Rydz-Śmigły). Dlatego też jakiekolwiek ustępstwa wobec
Hitlera, mające na celu utrzymanie pokoju między Polską a Niemcami tak
długo, póki nie rozgorzałaby wojna między Niemcami a koalicją zachodnią,
okazały się w końcu niemożliwe.
Wokół sprawy szans polskich na przełomie
lat 1938/1939 nagromadziło się tyle sporów i dyskusji, że trudno
dzisiaj wdawać się w pełną ich analizę. Oczywiście: najkorzystniejsze
byłoby wspólne z Czechosłowacją wystąpienie przeciwko Niemcom we
wrześniu 1938 roku, gdyby Czechosłowacja była w ogóle skłonna do
prowadzenia wojny i takiego współdziałania, przy minimalnym choćby
poszanowaniu interesów polskich (trzeba pamiętać o wabieniu Stalina
przez Benesza perspektywą wkroczenia do Polski Armii Czerwonej). Pamięć o
wydarzeniach roku 1920 zbyt jednak ciążyła na stosunkach obu państw, a
chociaż jest pewne, że Śląsk Zaolziański nie był wart ryzyka totalnej
klęski Polski *[Jest znamienne, że przeciwko wykorzystaniu okazji
Monachium dla odzyskania Zaolzia - jako współdziałaniu w gwałcie na
Czechosłowacji - wśród członków Rządu RP wystąpił tylko wicepremier
Eugeniusz Kwiatkowski, co omal nie doprowadziło do przesilenia
gabinetowego.], to jednak jest również oczywiste, że trudności w
zbliżeniu między Polską a CSR w nie mniejszym stopniu tkwiły po stronie
czeskiej co polskiej. Po Monachium było zapewne jedno tylko wyjście,
mogące zapewnić Polsce los lepszy niż ten, jaki ją spotkał w latach
1939-1945: natychmiastowe przystąpienie do Paktu Antykominternowskiego i
powolne, jak najbardziej opóźniane, ale realne wejście w przejściowy
alians z Hitlerem, nawet za cenę korektur granicznych i pewnego
ograniczenia na jakiś czas samodzielności polskiej polityki
zagranicznej, przy jednoczesnym znacznym rozluźnieniu stosunków z
Francją, a w sferze ideowej przy bardzo znacznym wzmocnieniu roli
doktryny „prometejskiej”.
Jest oczywiste, że jeszcze przez pewien
czas można było ustępować Hitlerowi stosunkowo tanim kosztem, Gdańsk
mógł przestać być „wolnym miastem”, a euforia z powodu włączenia tego
miasta i portu do Rzeszy dałaby co najmniej kilka miesięcy, jeżeli nie
rok pokoju, przy czym Polska, poza porażką prestiżową, nie poniosłaby
żadnej istotnej straty. Można było ustąpić potem w kwestii
eksterytorialnej autostrady przez „korytarz”, który to projekt był
przecież początkowo pomysłem polskim z końca lat dwudziestych, gdy
mnożące się konflikty graniczne zaczęły skłaniać Warszawę do szukania
jakiegoś wyjścia z sytuacji. Gdy jednak zażądał tego w końcu Hitler,
Beck – w zrozumiałym zresztą emocjonalnie odruchu oburzenia – usztywnił
się skrajnie. Oczywiście, trzeba było się liczyć z dalszymi jeszcze
ustępstwami, może na Górnym Śląsku, może na Pomorzu… najlepiej
rozkładając ustępstwa na małe raty. Wszystko to służyłoby przede
wszystkim celowemu wzmożeniu zaniepokojenia Wielkiej Brytanii i Francji.
Chodziło właśnie o to, aby obudzić Zachód, odwrócić odeń pierwsze, zbyt
wczesne uderzenie Hitlera i zarazem dać Aliantom szansę na spieszne się
dozbrojenie, nie tylko nie wiążąc się z nimi jawnie, ale nawet z pozoru
otwarcie przeciwko nim występując, m.in. na przykład przez
wypowiedzenie traktatu z Francją z 1921 roku. Chodziłoby o doczekanie
chwili, gdy Alianci staliby się stroną konfliktu silniejszą od Niemiec,
przy jednoczesnym przetrwaniu najniebezpieczniejszego okresu u boku
Niemiec i przy wspólnym z Niemcami unicestwieniu stalinowskiej Rosji,
aby Alianci stracili na długo wszelką możliwość szukania kiedykolwiek w
Moskwie liczącego się sprzymierzeńca. Chodziło by w końcu o doczekanie
przy najmniejszych stratach i po usunięciu niebezpieczeństwa ze Wschodu
drugiej fazy wielkiej wojny: decydującego starcia Zachodu z Osią.
Przez wiele miesięcy Hitler kusił Polskę
perspektywą wspólnej wyprawy na ZSRR. Ostatnia szansa takiego
porozumienia powstała w styczniu 1939 roku, w czasie wizyt Józefa Becka w
Berchtesgaden i Joachima von Ribbentropa w Warszawie. Jak wiadomo, w
kołach rządowych Polski (nie mówiąc już o opozycji) nie pojawił się
nawet pomysł rozważań nad tego rodzaju alternatywą. Rzecz jasna, wojna z
Rosją nic leżała w polskim interesie – i Rząd RP świetnie zdawał sobie z
tego sprawę, będąc wszelako mniej świadomy nieuchronnych implikacji
podjętej faktycznie decyzji. Z perspektywy historycznej jest oczywiste,
że lepiej było wtedy uderzyć na ZSRR w sojuszu z Niemcami niż doczekać
się w końcu (i rychło) wspólnego uderzenia na Polskę Niemiec i ZSRR.
Jest prawdopodobne, że w sytuacji roku 1939 lub 1940 uderzenie
niemiecko-polskie (i z drugiej strony japońskie) na Związek Radziecki
zdruzgotałoby kompletnie imperium Józefa Stalina. Wystarczy przypomnieć
pochód wojsk niemieckich w głąb Rosji latem i jesienią 1941 roku,
miliony jeńców radzieckich, zagarniane z łatwością przez Wehrmacht,
całkowity niemal rozkład władzy radzieckiej w pierwszych miesiącach
wojny z Niemcami. A przecież przy porozumieniu niemiecko-polskim Hitler
najpewniej nie miałby jeszcze wówczas w ogóle drugiego frontu na
Zachodzie. Wielka Brytania jeszcze by czekała… jest prawdopodobne, że
nareszcie gwałtownie się zbrojąc. Polskie 40 dywizji i brygad niewiele
znaczyły w konfrontacji z Wehrmachtem. Dozbrojone przez przemysł
niemiecki mogłyby jednak znaczyć sporo przy uderzeniu na ZSRR. Jest
także prawdopodobne, że udział Polski zmusiłby Hitlera do bardziej
pragmatycznej polityki wobec narodów ZSRR.
Oczywiście, nawet po klęsce Stalina
Rosja istnieć by nie przestała, a bez względu na rozmiar klęski reżimu
komunistycznego na ruinach ZSRR powstałoby w przyszłości nowe państwo
rosyjskie (tyle że zdolne do aktywnej polityki międzynarodowej dopiero w
kilka lat później) i – być może – inne udzielne państwa narodowe.
Polsce oszczędzono by natomiast może nawet nie strat wojennych (gdyż tak
czy owak kampania rosyjska musiałaby pociągnąć za sobą na polach bitew
straty równe ofiarom Kampanii Wrześniowej), ale przynajmniej ruiny miast
z Warszawą na czele, eksterminacji biologicznej wielkiej części
społeczeństwa, strat materialnych i kulturalnych.
Tylko w takiej sytuacji mogła się ziścić
jedyna polska szansa ocalenia w chwili, gdy wybuch Drugiej Wojny
Światowej stał się nieuchronny z powodu ekspansywnych dążeń mocarstw
totalitarnych w Europie. Polska mogła uniknąć katastrofy tylko przy
rozłożeniu tej wojny na dwie fazy: fazę wojny na wschodzie i późniejszą
fazę wojny na zachodzie i południu Europy. O takim rozwoju wojny mówiono
niekiedy w kołach polskich w latach 1941 -1943, marząc o powtórzeniu
się historii Pierwszej Wojny Światowej: najpierw Niemcy biją
zdecydowanie Rosję, potem Alianci zachodni pokonują Rzeszę, a w końcu
Polska zrywa się ponownie do walki, odzyskując pełną niepodległość. Nie
pojmowano, że podobny obrót wydarzeń byłby możliwy tylko przy aktywnym
udziale Polski w pierwszej fazie wojny – nie po tej stronie, po której
faktycznie Rzeczpospolita się znalazła.
Gdyby alianse 1939 roku ułożyły się
inaczej, Druga Wojna Światowa trwałaby zapewne nie pięć lat, lecz
dłużej, z tym. że Polska znalazłaby się w nieporównywalnie lepszym
położeniu… ciągle, przez długi okres, jako sojusznik Rzeszy Niemieckiej.
Adolf Hitler w końcu musiałby przegrać. Gdyby nawet wzmocnione
potencjały wojenne Wielkiej Brytanii i Francji, przy intensywnej pomocy
USA po przełamaniu nastrojów izolacjonistycznych w Ameryce, nie
wystarczyły do zmuszenia Niemiec do kapitulacji środkami
konwencjonalnymi, tak czy owak kres dominacji niemieckiej w Europie
przyszedłby w roku 1945 lub w początkach 1946. Albowiem w drugiej
połowie 1945 roku Stany Zjednoczone byłyby już w posiadaniu broni
atomowej. Wynikało to z naturalnego tempa rozwoju techniki nuklearnej w
warunkach wojny, w Wielkiej Brytanii i w USA, gdzie badania nad tą
bronią były od 1942 roku znacznie bardziej zaawansowane niż w Niemczech.
Ze strony polemistów, głównie o
poglądach endeckich, słyszałem – przy podobnych rozważaniach – takie oto
sprzeciwy: w jakże tragicznej sytuacji znalazłaby się Polska nawet po
wyeliminowaniu z wojny Rosji – jako niechętny i odsuwający się od
współpracy, ale jednak sojusznik Hitlera w momencie jego klęski, zadanej
Niemcom przez Aliantów zachodnich!
W tragicznej? Zapomina się często, że
wśród państw dzisiejszego Paktu Warszawskiego (poza ZSRR) tylko Polska i
Czechosłowacja znajdowały się w okresie Drugiej Wojny Światowej po
stronie Wielkiej Koalicji. Po stronie Osi walczyły m.in. Rumunia i
Węgry. Czy los Rumunii, Bułgarii i Węgier (nie wspominając już
Finlandii) jest dzisiaj gorszy niż los Polski?
Istnieje zresztą znamienny przykład, w
jakiej sytuacji mogłaby się znaleźć Polska, początkowo sprzymierzona z
Hitlerem, potem odsuwająca się od Rzeszy w chwili, gdy Koalicja
zachodnia zaczęłaby zadawać Niemcom skuteczne ciosy. Znalazłaby się w
sytuacji podobnej do Italii roku 1943. Włochy pozostawały w stanie wojny
z Francją i Wielką Brytanią przez trzy lata. Wojska włoskie walczyły z
brytyjskimi w Afryce i na kontynencie po stronie armii Adolfa Hitlera.
Czy przeszkodziło to porozumieniu między nowym rządem włoskim a
Aliantami w 1943 roku? Czy dzisiejszy los Włoch jest gorszy niż los
Polski? Czy ktoś wypomina dzisiaj Włochom (a choćby i Japonii) czynny
udział w Drugiej Wojnie Światowej po stronie hitlerowskiej Rzeszy?
Niestety, w Polsce przełomu 1938/1939
roku nie było ani w sferach rządowych, ani w obrębie opozycji żadnego
autorytetu politycznego, który – świadom powagi sytuacji i rzeczywistej
groźby w najbliższej przyszłości – mógłby spowodować taką właśnie,
radykalną reorientację polskiej polityki zagranicznej. Jedynym mężem
stanu okresu międzywojennego, który byłby zdolny ocalić Rzeczpospolitą
przez zasadniczą zmianę polityki Państwa zanim wybuchła Druga Wojna
Światowa, mógłby się okazać Józef Piłsudski – i to tylko ten z 1920
roku, a nie sterany wiekiem i schorowany, w 1939 roku 72-letni,
Piłsudski, który nie padłby ofiarą choroby nowotworowej w 1935 roku.
Niestety, Marszałek nie żył już od czterech lat, a wśród jego następców i
politycznych spadkobierców żaden nie dysponował ani talentem
politycznym, orientacją i przenikliwością, ani też autorytetem – mówiąc
po prostu: charyzmatem – niezbędnym dla podjęcia tego rodzaju próby
ocalenia Rzeczypospolitej w chwili zbliżającej się katastrofy.
* * *
Są to rozważania dzisiaj już
bezprzedmiotowe, wykazujące jedynie, że w roku 1939 Polska wybrała los
właściwie najgorszy (gorszym mogło być tylko nierealne zresztą poddanie
się pod protekcję Moskwy), z powodu bezkrytycznej ufności swojego rządu w
rzekomo trwały konflikt polityczny między Niemcami a ZSRR. Po traktacie
niemiecko-radzieckim 23 sierpnia 1939 roku nic już nie mogło odwrócić
klęski Rzeczypospolitej. Gdyby nawet Francja i Wielka Brytania uderzyły
zdecydowanie wszystkimi swoimi siłami na froncie zachodnim już dnia 2
albo 3 września, jedynym tego skutkiem na froncie polskim byłoby
najpewniej przyśpieszenie akcji ZSRR. Agresja radziecka na Polskę
nastąpiłaby wtedy nie 17, lecz może już 10-12 września. Im
skuteczniejsza byłaby polska obrona na naszym froncie zachodnim, tym
pewniejsze uderzenie ze wschodu.
Dnia 23 sierpnia 1939 roku było już
oczywiste – i powinno być jasne przynajmniej dla Rządu RP – iż w wypadku
rozpoczęcia działań wojennych przez Niemcy, uderzenie ze strony ZSRR
nastąpi bardzo rychło. Ocalić Polski w czasie Kampanii Wrześniowej nic
już nie mogło. Można było natomiast – i to właśnie było podstawowym
obowiązkiem ekipy rządowej RP w ostatnim tygodniu sierpnia i w
pierwszych tygodniach września 1939 – przygotować odpowiednie działania
polityczne i deklaracje, ustalić formy akcji propagandowej, opracować
taktykę oddziaływania na światową opinię publiczną, wreszcie przygotować
plan zbrojnej demonstracji oporu na granicy wschodniej i wydać rozkazy w
sprawie powiadomienia ogółu społeczeństwa o obowiązkach obywatelskich w
sytuacji podwójnej agresji i podwójnej okupacji… Wszystko na chwilę
uderzenia Armii Czerwonej.
Tego nie uczyniono. Uderzenie 17 września okazało się całkowitym zaskoczeniem dla Rządu RP.
Analiza przygotowań militarnych Polski w
1939 roku i przebiegu Kampanii Wrześniowej nie wchodzi w zakres
niniejszego studium, a sprawy wojskowe poruszane są o tyle jedynie, o
ile mają związek z sytuacją polityczną i międzynarodową
Rzeczypospolitej. Najogólniej rzecz biorąc, z militarnego punktu
widzenia Polska nie miała żadnych w ogóle szans. Wynikało to z kilku
przyczyn, m.in. znacznej dysproporcji ludności Polski i Niemiec, co
nawet przy zupełnie równym wyposażeniu obu armii dawałoby Niemcom
przeszło dwukrotną przewagę; z ogromnej różnicy poziomów
uprzemysłowienia – co decydowało o zasadniczej dysproporcji w standarcie
zbrojeniowym; ze wstępnego już okrążenia Polski z północy (Prusy
Wschodnie), z zachodu (Pomorze. Wielkopolska. Śląsk) i z południa
(Czechy, Słowacja) – nie mówiąc nawet o całej granicy wschodniej z ZSRR.
W ten sposób jeszcze przed wybuchem wojny armia polska znalazła się w
klasycznym kotle. W dodatku niewielkie rozmiary państwa polskiego (od
granicy niemieckiej w Zbąszyniu do granicy radzieckiej w Stołpcach nieco
ponad 700 km, najkrótsza odległość między granicą niemiecką w rejonie
Bytomia a radziecką w rejonie Krzemieńca – niespełna 500 km. Najkrótsza
odległość między terytorium Rzeszy w rejonie Ełku w Prusach Wschodnich a
terytorium ZSRR na Białorusi w rejonie Kojdanowa – mniej niż 300 km)
uniemożliwiały wojskom polskim nawet manewry operacyjne po liniach
wewnętrznych własnego obszaru. Mściła się tutaj zmarnowana szansa
rokowań pokojowych z Rosją radziecką w Rydze w 1920 roku, kiedy to
strona rosyjska skłonna była przystać na przesunięcie granicy polskiej w
rejonie Białorusi znacznie dalej na wschód, niż zgodziła się przyjąć
delegacja polska *[Znaczenie strategiczne Białorusi dla zabezpieczenia
Rzeczypospolitej wiązało się nie tylko z samym Mińskiem, z którego to
miasta - na żądanie szefa łączności Luftwaffe gen. Wolfganga Martini z
dnia 1 września 1939 - Radio ZSRR nadawało stałe sygnały radiolokacyjne,
sterujące nalotami niemieckimi na obiekty w Polsce. W czasie rokowań
pokojowych w Rydze (jesienią) 1920 roku delegacja Rosji Radzieckiej
skłonna była zgodzić się na przyłączenie do Polski większej części
Białorusi z granicą przebiegającą o kilkadziesiąt km na wschód od
Mińska. 2 października 1920 na posiedzeniu delegacji polskiej doszło w
tej sprawie do zasadniczego sporu. Przewodniczący delegacji Jan Dąbski
(mający w tej sprawie za sobą tylko mniejszość delegatów polskich,
przeciwko sterowanej przez Stanisława Grabskiego większości o poglądach
endeckich) w swoim dziele Pokój ryski. Warszawa 1931. s. 110, pisze
powściągliwie: "Nie należy ukrywać, że w łonie delegacji polskiej były
daleko idące różnice zdań. Kilku członków delegacji oświadczyło się za
rozwiązaniem federacyjnym, ale opinia ta nie była podzielana przez
większość członków delegacji. [...] W głosowaniu większość delegatów
oświadczyła się za pozostawieniem Mińska poza granicami Polski”.
Władysław Pobóg-Malinowski. Najnowsza historia polityczna Polski
1914-1939. Londyn 1967, s. 552, pisze: „Grabski nie tylko zdecydowanym
oporem, ale i niepohamowaną furią odpowiadał na propozycje Joffego, by
Polska wzięła sobie etnograficzną Białoruś”. Skończyło się na tym, że
„Joffe, mający już olbrzymi sukces w sprawie ukraińskiej i teraz ze
zdumieniem otrzymujący niespodziewany podarek w postaci większej części
Białorusi, przyjął graniczną propozycję polską bez sprzeciwów i targów”
(jw., s. 552-553). Motywy swojego postępowania Stanisław Grabski wyłożył
szczerze w broszurze La Frontiere Polono-Sovietique, Londres 1943. s.
31. Otóż akceptując propozycje Joffego, trzeba by było włączyć do Polski
także obszary, na których ludność białoruska wyznania prawosławnego
wynosiła około 75%, przez co w całym państwie nastąpiłoby odejście od
doktryny endeckiej, że „narodowe” państwo polskie musi mieć co najmniej
dwie trzecie ludności katolickiej mówiącej po polsku, a idea
Rzeczypospolitej federacyjnej Józefa Piłsudskiego zostałaby mocno
podbudowana. W ten sposób stracono obszary wynoszące około sto tysięcy
km2, stanowiące osłonę strategiczną przed ofensywą sił Rosji. Swoistym
paradoksem historii okazał się (po niewczasie) fakt, że Grabski opierał
się na fałszywych statystykach narodowościowych i wyznaniowych carskich
sprzed 1914 roku. W rzeczywistości w roku 1920 na Białorusi
zamieszkiwało około miliona, a na Ukrainie prawie dwa miliony więcej
ludności uznającej się za Polaków, niż Grabski mniemał.]: Polska miałaby
jakąkolwiek szansę pod dwoma warunkami: jeżeli prowadziłaby wojnę tylko
na froncie zachodnim, przy całkowitej neutralności ZSRR; oraz – jeżeli
zdołałaby utrzymać front na tzw. zasadniczej linii oporu
(Narew-Wisła-San) co najmniej przez kilka miesięcy, a więc do zimy
1939/40 roku. Całe to rozumowanie jest bez sensu, gdyż w wypadku
neutralności ZSRR (tzn. bez układu 23 sierpnia, którego nieuchronnym
skutkiem musiał być 17 września), dnia 1 września 1939 Niemcy w ogóle by
Polski nie zaatakowały. Dla zapobieżenia atakowi Niemiec na Polskę we
wrześniu 1939 roku nie było potrzebne żadne specjalne porozumienie
między Rzecząpospolitą Polską a ZSRR, czy Związkiem Radzieckim a Francją
i Wielką Brytanią (gdyby nawet coś takiego było w ówczesnej sytuacji
politycznej możliwe); dla uratowania pokoju było wystarczające, aby
Józef Stalin Adolfa Hitlera do napaści na Polskę nie zachęcał.
Pretensje historyków polskich do
Aliantów zachodnich, powtarzające się nieustannie w historiografii
zarówno niezależnej, jak i oficjalnej, a także zbliżone poglądy, które
sformułował swego czasu m.in. Jon Kimche *[Jon Kimche The Unfought
Baltle, London 1968; wydanie polskie: Bitwa, której nie było.
Wydawnictwo MON, Warszawa 1970.], nie mają niestety większego
uzasadnienia. Było wiadome, a w każdym razie powinno było być wiadome
polskiemu Sztabowi Głównemu, że doktryna wojenna armii francuskiej
wyklucza szybką ofensywę w głąb Niemiec w pierwszych tygodniach wojny.
Jasne było, iż Alianci nastawiają się na wojnę długą, może kilkuletnią, a
ostateczne pokonanie Niemiec przewidują dopiero po uruchomieniu
wszystkich swoich zasobów. Toteż jakikolwiek polski plan wojny obronnej –
jeżeli nawet nie brał pod uwagę sojuszu radziecko-niemieckiego –
powinien wychodzić z analizy możliwości utrzymania obrony Polski przez
co najmniej trzy miesiące. Dopiero po takim okresie można było zapewne
liczyć na jakąś pierwszą realną akcję Aliantów, i to pod warunkiem, że
na obszarze Polski siły niemieckie byłyby nadal wiązane przez znaczne i
należycie dowodzone wojska polskie. Było to z góry do przewidzenia.
Jeżeli Hitler nie dał się odstraszyć samą groźbą „gorącej” wojny z
Zachodem (a czego by nie powiedzieć o polityce Londynu i Paryża, groźbę
taką zasygnalizowano Berlinowi dostatecznie wcześnie i dobitnie), realna
pomoc Francji i Anglii dla Polski mogła przyjść dopiero po wielu
miesiącach. Od przyjęcia tego założenia powinni zacząć dwaj ludzie, na
których spoczywała ówcześnie największa odpowiedzialność za losy Polski:
Józef Beck jako minister spraw zagranicznych i Edward Rydz-Śmigły jako
marszałek Polski i wódz naczelny. Jak się okazało po wojnie, już w
okresie klęski wrześniowej ujawniły się między Beckiem a Rydzem
nieporozumienia w sprawie odpowiedzialności nie tyle za klęskę w ogóle,
ile za klęskę tak prędką. Można stwierdzić, że jeżeli Beck ponosi
odpowiedzialność za nieuświadomienie Naczelnemu Dowództwu – przynajmniej
między 23 sierpnia a 1 września 1939, kiedy było to już oczywiste – że
Polska zostanie niechybnie zaatakowana z dwóch stron, to Rydz-Śmigły
jest odpowiedzialny za wprowadzenie polskiego MSZ w błąd co do
rzeczywistego potencjału obronnego RP i możliwości realnego prowadzenia
wojny obronnej choćby przeciwko samym Niemcom. Są pewne, źródłowo nie
potwierdzone zresztą, przesłanki do tezy, iż jeszcze wiosną 1939 roku
Rydz-Śmigły liczył się z prędką klęską wojsk polskich w kampanii
niemieckiej. Cóż jednak znaczyło określenie „prędka klęska”? Kilka
miesięcy, kilka tygodni, czy kilka dni? Nie ulega wątpliwości, że do
dnia 1 września Rydz-Śmigły był przekonany, iż armia polska zdoła stawić
Niemcom zorganizowany opór przez kilka miesięcy. Już to samo
przeświadczenie Naczelnego Wodza czyni jego odpowiedzialność historyczną
za rok 1939 nieporównanie większą, niż odpowiedzialność ministra spraw
zagranicznych. W grze dyplomatycznej o ocalenie Polski Józef Beck
otrzymał bowiem karty z pozoru coś znaczące, z których minimalnej,
jeżeli nie wręcz żadnej wartości nie mógł sobie zdawać sprawy.
Pewno: gdyby we wrześniu 1939 roku na
czele armii francuskiej znalazł się człowiek o geniuszu i determinacji
Napoleona Bonaparte, potrafiłby zapewne wykorzystać pierwsze dni
konfliktu zbrojnego między Polską a Niemcami dla zadania Niemcom mocnego
ciosu z zachodu. Musiałby – rzecz nieprawdopodobna – w ciągu jednej
doby zmienić całkowicie doktrynę wojenną armii, zaimprowizować plan
ofensywy, wydać rozkazy uderzenia. Biorąc pod uwagę interes nie Polski,
ale właśnie Francji wódz naczelny takiej klasy mógłby skorzystać z
całkowitego niemal rozbrojenia Niemiec na froncie zachodnim. Jest
prawdopodobne, że gdyby wszystkimi swoimi siłami kadrowymi, nie czekając
na wyniki mobilizacji powszechnej, armia francuska uderzyła na wschód
dnia 4 lub 5 września, stawiając sobie zadanie jak najgłębszego wdarcia
się w terytorium Rzeszy, w ciągu dziesięciu dni mogłaby zająć połowę
Niemiec, zmuszając Hitlera do przerwania ofensywy w Polsce i stwarzając
sytuację, która mogła była przesądzić o zakończeniu wojny na Zachodzie
całkowitą klęską Niemiec na wiosnę 1940 roku. Dla Polski miałoby to być
może dodatnie skutki pośrednie. Bezpośrednio bowiem żadna ofensywa
Aliantów dopomóc Polsce nie mogła. Jak już stwierdzono, ofensywa
francuska na zachodzie we wrześniu 1939 roku miałaby jedynie ten skutek w
odniesieniu do sytuacji Polski, że wkroczenie Armii Czerwonej do
działań przeciwko wojskom polskim nastąpiłoby wcześniej. Hitler zmuszony
byłby pójść na większe jeszcze ustępstwa wobec Stalina, aby od
dyktatora ZSRR „kupić” niezbędną pomoc dla Rzeszy. Prawda: we wrześniu
1939 roku ZSRR do wojny był w ogóle niegotowy. Armia Czerwona znajdowała
się w stanie głębokiego kryzysu. W takiej sytuacji opór polski mógłby
trwać tydzień lub dwa tygodnie dłużej (pod warunkiem, że w momencie
agresji radzieckiej Rząd RP i Naczelne Dowództwo nie zdecydowałyby się
na jeszcze wcześniejsze niż stało się w rzeczywistości opuszczenie
terytorium Polski). Odciążone nieco od nacisku niemieckiego, Polskie
Siły Zbrojne mogły stawiać skuteczniejszy opór Armii Czerwonej, która
musiałaby przyjąć na siebie główne zadanie podboju Polski. Uzbrojenie,
wyposażenie i doktryna bojowa armii polskiej były znacznie lepiej
dostosowane do działań obronnych przeciwko Armii Czerwonej niż przeciwko
Wehrmachtowi. Tak czy owak, jeżeli nawet walki na ziemiach Polski
trwałyby do drugiej połowy października 1939 roku, okupacja całego
terytorium RP przez Niemcy i ZSRR była nieunikniona. Wobec braku
zobowiązań Aliantów zachodnich do gwarancji dla Polski przed agresją
radziecką, nawet po całkowitej klęsce Hitlera na Zachodzie w 1939 czy w
1940 roku los Polski nie okazałby się zapewne lepszy niż w roku 1945.
Tylko marginalnie można w tym miejscu
stwierdzić, że cala polska koncepcja obrony przeciwko agresji
niemieckiej była błędna i w danej sytuacji mało przydatna. Trudno tu się
wdawać w szczegółową analizę polskiej polityki zbrojeniowej w latach
trzydziestych, której skutkiem było np. budowanie przez Rzeczpospolitą
ze względów prestiżowych marynarki wojennej ponad możliwości kraju,
marynarki o nikłej, jeżeli nie wręcz żadnej przydatności w wypadku wojny
nie tylko z Niemcami, ale nawet z ZSRR – przy poważnych brakach choćby w
fortyfikacjach stałych (za cenę jednego niszczyciela typu „Grom” można
było np. zmienić Półwysep Helski w twierdzę zdolną do oporu przez wiele
miesięcy, wiążącą znaczne siły niemieckie, której artyleria opancerzona
kalibru 381 lub 406 mm, o donośności około 40 km, pokrywałaby ogniem
całe terytorium Wolnego Miasta Gdańska). Jest faktem, że Polski nie stać
było ówcześnie na rozbudowaną broń pancerną czy znaczną liczbę
jednostek zmotoryzowanych. Z pewnością stać jednak było na znacznie
liczniejszą lekką i ręczną broń przeciwpancerną, lekką broń
przeciwlotniczą, a nade wszystko na udoskonaloną i wprowadzoną na
wszystkie szczeble dowodzenia operacyjnego wydajną łączność radiową.
Przede wszystkim zaś stać było na plan działań obronnych, który nie
przesądzałby z góry o zniszczeniu połowy jednostek polskich w bitwie
granicznej.
Polskie przygotowania obronne i plany
militarne z 1939 roku znane są dzisiaj dobrze dzięki materiałom i
opracowaniom ogłoszonym na Zachodzie. Nie wystawiają one niestety
pozytywnego świadectwa polskiemu Sztabowi Głównemu i Naczelnemu Wodzowi.
Bardzo (niestety) słuszne wydają się refleksje, zanotowane we
wspomnieniach przez Kajetana Morawskiego: „Po klęsce wrześniowej, w
chwili największego rozgoryczenia powiedział mi jeden z generałów
naszych, bynajmniej nie przedwojenny opozycjonista, że koncepcje
strategiczne, którymi Rydz się kierował przy ustalaniu planu obrony
przed najazdem niemieckim, stały na poziomie dowódcy straży granicznej, a
nie naczelnego wodza. Słuszniejszym byłoby może przypuszczenie, że plan
został opracowany przez Naczelnego Wodza, który czuł się zarazem
współregentem i następcą Prezydenta RP” – to ostatnie odnosi się zresztą
już tylko do zachowania Rydza-Śmigłego w dniach 15-17 września. Po
Kampanii Wrześniowej głównym argumentem, służącym obronie dowództwa
polskiego, była konstatacja, iż w roku 1939 nastąpiło po raz pierwszy w
dziejach wojen wielokrotne zwiększenie średniej prędkości marszowej
wielkich jednostek – z paru km/godz., co było regułą dla piechoty od
czasów starożytnych po rok 1939 (Wojsko Polskie), do kilkudziesięciu
km/godz. (część wielkich zmotoryzowanych jednostek niemieckich w
Kampanii Wrześniowej). Było to faktem, ale faktem łatwym do przewidzenia
jeszcze przed wybuchem wojny. Znalezienie skutecznych środków oporu
wobec wielkich jednostek pancerno-motorowych z pewnością nie było łatwe,
można było jednak walczyć z nimi dużo skuteczniej, pod warunkiem
prowadzenia od 1936 roku (wybuch wojny domowej w Hiszpanii, pierwsze
użycie wojsk pancerno-motorowych na większą skalę) właściwego szkolenia
bojowego polskiej kawalerii i piechoty, a także przygotowania należytej
ilości prostych środków obrony przeciwpancernej. Nie wyciągnięto
właściwych wniosków z doświadczeń wojny hiszpańskiej, które potwierdzić
miała Druga Wojna Światowa: że w polu piechota tradycyjna jest wobec
nowoczesnej broni pancernej bardzo słaba, natomiast jej skuteczna obrona
możliwa jest w doraźnie choćby umocnionych miastach (we wrześniu 1939
roku Warszawa i Lwów). Podobne rozważania można by mnożyć, nie tutaj
jednak dla nich miejsce.
Wydaję się w każdym razie oczywiste, iż
przy odpowiednim zorganizowaniu obrony polskiej we wrześniu 1939 roku i
po przyjęciu właściwej, odmiennej od naprawdę dominującej doktryny
obronnej, stawiając na pierwszym planie nie obronę terenu, ale głównych
ośrodków politycznych i zachowanie jak najdłużej wartości bojowej dużych
zgrupowań operacyjnych, można było walczyć nawet dwa razy dłużej.
Oczywiście, klęską militarna była tak czy owak nieunikniona, lecz ze
strony polskiej celem wojny w 1939 roku nie było przecież skuteczne
powstrzymanie najazdu niemieckiego. Celem tym była demonstracja
polityczna Rzeczypospolitej wobec świata i stworzenie zaszłości w
dziedzinie stosunków międzynarodowych, które umożliwiłyby kontynuację w
pełni niepodległego bytu państwa polskiego po ostatecznym zwycięstwie
Aliantów nad Rzeszą Niemiecką, bądź też (bo w początkach wojny i taka
ewentualność nie była wykluczona) nad koalicją hitlerowsko-stalinowską.
Warunkiem dłuższej walki było jednak
takie usytuowanie Kwatery Głównej Naczelnego Wodza i takie osobiste
zachowanie się Wodza Naczelnego, aby przez cały czas kampanii istniało
na szczeblu najwyższym realne dowodzenie całością lub przynajmniej
większą częścią obrony i realna koordynacja działań wszystkich większych
zgrupowań bojowych polskich. Jest faktem udowodnionym już od dawna, że w
nocy z 7 na 8 września 1939 Rydz-Śmigły przestał faktycznie dowodzić
całością wojsk polskich, a w parę dni później stracił jakikolwiek wpływ
na przebieg działań wojennych. Utrata łączności ze zgrupowaniami
bojowymi w niczym Naczelnego Wodza nie usprawiedliwia, a nawet podwójnie
go obciąża. Jest to bowiem dowodem, że z przerażającą lekkomyślnością
zaniedbano organizację odpowiedniej, nowoczesnej łączności wojskowej w
okresie poprzedzającym bezpośrednio Kampanię Wrześniową, chociaż
uzyskanie takiego systemu łączności było akurat wśród przygotowań
wojennych najbardziej realne ze względów finansowych i technicznych.
Jeżeli Naczelny Wódz liczył się
faktycznie z rychłą klęską polską w kampanii niemieckiej – nie dzielił
się co prawda tego rodzaju swoimi przewidywaniami nawet z Rządem RP, a
zwłaszcza z ministrem spraw zagranicznych – to pierwszym jego
obowiązkiem było wspólne z rządem przygotowanie środków i sposobów
działania właśnie na chwilę klęski ostatecznej. Wszystko, co niżej
przedstawiamy, należało naturalnie do kompetencji i obowiązków Rządu RP,
ale jest faktem, iż rząd ten mógł podjąć odpowiednie działania tylko
będąc z góry uprzedzonym przez Naczelnego Wodza, że liczyć się trzeba z
totalną klęską obrony polskiej w ciągu kilkunastu dni. Z kolei właśnie
obowiązkiem Rządu RP było opracowanie planu działań i poczynienie
odpowiednich przygotowań na moment agresji ZSRR, która po dniu 23
sierpnia była jeżeli nie oczywista, to w każdym razie bardzo
prawdopodobna wkrótce po ataku niemieckim.
Tak więc podstawowym obowiązkiem
naczelnych władz państwowych Rzeczypospolitej w okresie poprzedzającym
bezpośrednio wybuch wojny – obowiązkiem większym, niż przygotowania
czysto militarne, które nie mogły już skutecznie poprawić sytuacji
państwa – było podjęcie co najmniej następujących kroków:
1) Przygotowanie środków jak
najdłuższego informowania społeczeństwa przez władze RP – przez
ulepszenie stanu technicznego wszystkich rozgłośni i stacji nadawczych
Polskiego Radia, i jak największe, w miarę niemałych w końcu możliwości,
zabezpieczenie ich przed skutkami nalotów lotniczych. Chodziło o to,
aby ta, jedyna w warunkach wojny, droga instruowania społeczeństwa była
dostępna przynajmniej do końca działań wojennych na terenie kraju.
2) Przygotowanie specjalnej łączności
radiowej w dyspozycji ewakuowanego rządu, dla utrzymania kontaktów
wewnątrz państwa i z najważniejszymi placówkami polskimi za granicą – w
postaci silnych radiostacji przewożonych na samochodach terenowych, z
własnym wydajnym zasilaniem. Było to wówczas technicznie możliwe, Jak
świadczy Józef Beck, stacja radiowa MSZ została dostatecznie wcześnie z
Warszawy ewakuowana. W roku 1939 ambasada polska w Londynie, a także,
jak się wydaje, ambasady przynajmniej w Paryżu, Berlinie, Moskwie i
Rzymie, zaopatrzone zostały w radiostacje dla łączności z MSZ. Jest więc
tym bardziej znamienne, że co najmniej od chwili opuszczenia Łucka dnia
14 września Rząd RP nie miał już żadnej bezpośredniej łączności z
placówkami za granicą, co w najbardziej dramatycznym momencie 17
września dodatkowo skomplikowało losy sprawy polskiej. Jest ciekawe, że
polskie ambasady w państwach zachodnich dla porozumienia się z innymi
placówkami w rejonie Bałtyku i z Rządem RP szukały pośrednictwa
radiostacji polskich okrętów wojennych, zwłaszcza niszczycieli „Grom” i
„Błyskawica”. Otóż radiostacje takiej co najmniej mocy jak nadajniki
okrętów wojennych można było posiadać na transporterach samochodowych…,
nawet w nieszczęsnym rejonie Kołomyi, Kut i Kosowa. Skądinąd są dwie
przynajmniej relacje o nadawaniu ostatnich rozkazów Naczelnego Wodza z
Kołomyi i Kut przez radio. Radiostacja (przynajmniej jedna) istniała,
znajdowała się w dyspozycji Kwatery Głównej dnia 17 września (jak się
niżej okaże, nie wiadomo, czy porzucono ją w Polsce, czy też zdołano
przewieźć na teren Rumunii, a jeżeli tak, to co się z nią stało –
przecież to nie był sprzęt bojowy), ale jej moc była najpewniej
wielokrotnie za słaba dla wypełnienia najskromniejszych choćby zadań.
3) Przygotowanie odpowiedniej deklaracji
politycznej, celem ogłoszenia społeczeństwu Rzeczypospolitej,
zakomunikowania rządom sprzymierzonym, a wreszcie przekazania
najważniejszym agencjom prasowym świata – na wypadek przystąpienia ZSRR
do działań przeciwko Polsce. Deklaracja Rządu RP powinna być gotowa w
kilku wersjach, uwzględniających każdą z prawdopodobnych sytuacji;
wersję do publikacji można by wybrać w ciągu jednej godziny po
stwierdzeniu agresji i jej charakteru. W sytuacji, jaka nastąpiła 17
września, jedynie właściwą byłaby deklaracja konstatująca zaistnienie
stanu wojny w wyniku pogwałcenia paktu o nieagresji i rozpoczęcia przez
ZSRR jawnego ataku na Polskę, przynajmniej faktycznie wspomagającego
Rzeszę.
4) Przygotowanie zaleceń politycznych
dla społeczeństwa polskiego na okres okupacji terytorium RP przez Niemcy
i ZSRR – i dostatecznie wczesne ich ogłoszenie.
5) Przygotowanie struktury i form
działania tej części państwowej administracji terenowej, która powinna
była pozostać jak najdłużej na swych stanowiskach nawet w warunkach
okupacji, a także sposobów przenoszenia tej działalności w konspirację,
gdyby okupant uczynił ją niemożliwą do kontynuowania w warunkach
jawnych. Przy najbardziej nawet optymistycznych przewidywaniach klęski
Niemiec nikt nie mógł się jej spodziewać przed wiosną lub latem 1940
roku, a więc było z góry wiadome, że społeczeństwo polskie będzie
musiało egzystować pod obcą okupacją co najmniej pół roku, a może i rok.
6) Przygotowanie ośrodków informacyjnych
i propagandowych RP za granicą – nie tylko w państwach sprzymierzonych,
ale nade wszystko w państwach neutralnych (Szwajcaria, Szwecja,
Portugalia, Irlandia), z zabezpieczeniem (poza kontrolą władz
francuskich czy angielskich) odpowiednich środków na tę działalność, aby
mogła ona być prowadzona nawet wtedy, gdyby polska racja stanu nakazała
działania informacyjne i propagandowe sprzeczne z interesem i polityką
Aliantów. Choćby tylko doświadczenia Pierwszej Wojny Światowej powinny
były pouczyć Rząd RP, że cały wysiłek zbrojny, na jaki mogła zdobyć się
Polska, zwłaszcza po zajęciu przez wroga całego obszaru państwa
polskiego, miał dla przyszłości Rzeczypospolitej wartość mniejszą niż
odpowiednio zorganizowana stała i niezależna akcja
informacyjno-propagandowa w świecie. Tego właśnie najbardziej zabrakło
sprawie polskiej w okresie Drugiej Wojny Światowej. Przez poruszenie
opinii publicznej USA, nawet w warunkach systemu rooseveltowskiego,
można było utrudnić ogromnie układy teherańskie i jałtańskie. Teheranu i
Jałty nikt przed Wrześniem naturalnie przewidzieć nie mógł, można było
jednak spodziewać się prób Paryża i Londynu dojścia do porozumienia z
Berlinem (lub Moskwą) – kosztem Polski, mimo artykułu 7 traktatu
polsko-brytyjskiego.
7) Przygotowanie organizacyjne i
finansowe przeniesienia, a przynajmniej odtworzenia Rządu RP na
terytorium zachodnich państw sprzymierzonych.
8) Wreszcie: przygotowanie głęboko
utajonej i finansowanej ze specjalnie zabezpieczonych kont bankowych w
państwach neutralnych sieci wywiadu polskiego, nastawionej na
rozpoznanie rzeczywistych możliwości, planów i zamiarów sojuszników
zachodnich, która byłaby zdolna do działania przez cały okres wojny,
mając bazę z dala od kontroli Londynu czy Paryża, np. w Portugalii lub
Szwecji. Brak choćby takiego pomysłu dowodzi przerażającej naiwności
całej ekipy rządowej RP z roku 1939, która podchodziła do sojuszników z
tzw. otwartym sercem, głęboko ufając w zacne intencje i wierność rządów
obu mocarstw wobec Polski.
Wszystko, co wyżej wspomniano, nie jest
bynajmniej przejawem rozumowania „Polaka mądrego po szkodzie”. Wszystko
to było możliwe do przewidzenia przed 1 września 1939, a poza tym
możliwsze do zrealizowania niż jakieś istotne powiększenie polskiego
potencjału obronnego.
Jest zresztą zastanawiające, do jakiego
stopnia w sferach rządowych RP ufano w potęgę militarną Polskich Sił
Zbrojnych (nie mówiąc już o bezmyślnym przekonywaniu o tej potędze
całego społeczeństwa polskiego, co musiało dać tym tragiczniejsze skutki
po klęsce wrześniowej), nie zauważając możliwości i konieczności
podjęcia szeroko zakrojonych przygotowań politycznych na wypadek wojny. Z
klęską trzeba było się liczyć i podobno nawet się liczono. Tym bardziej
dziwi, iż nie podjęto żadnych przygotowań umożliwiających kontynuowanie
walki polskiej w kraju i na emigracji po zajęciu całego kraju przez
armie nieprzyjacielskie. Wszystko, co stało się później w dziedzinie
organizacji działania polskiego w kraju i w państwach alianckich
(państwa neutralne, łącznie z USA, pozostały w końcu całkowicie poza
sferą realnych zainteresowań i możliwości działania polskiego rządu
emigracyjnego w latach 1939-1941, zresztą także później), było wynikiem
desperackiej improwizacji, jakże mało wydajnej w porównaniu z tym, co
można było osiągnąć przy podjęciu odpowiednich decyzji… póki był jeszcze
czas.
Odpowiedzialność Rydza-Śmigłego za tempo
i rozmiary klęski jest tym większa, iż cały plan działań na wypadek
agresji niemieckiej, plan niezdarny i niedostosowany do wymagań
rzeczywistości, przyjął on na własną odpowiedzialność, odrzucając
znacznie lepsze pomysły innych członków rządu, jak choćby stosunkowo
najlepszy w danych warunkach plan Józefa Becka. Już na kilka tygodni
przed 1 września Rząd RP przewidywał konieczność ewakuacji z Warszawy
swoich agend, nie mówiąc o Prezydencie RP. Było co prawda dziwne, iż
postanowiono ewakuować na wschód kraju wszystkie ministerstwa i cały
niemal personel urzędowy, a także Kwaterę Główną Naczelnego Wodza. Beck
pisze: „Gdy dowiedziałem się (jeśli się nie mylę – w lipcu), że wybrano
Lublin na miejsce pobytu Prezydenta RP, a Nałęczów i Kazimierz nad Wisłą
dla ulokowania Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zwróciłem marszałkowi
uwagę, że rejon ten nie posiada żadnych środków telekomunikacji w
postaci podziemnej sieci kablowej, a linie na słupach są bezużyteczne.
Zaproponowałem głębsze przestudiowanie tych problemów z kompetentnymi
organami rządu i armii; marszałek odpowiedział mi jednak, że sam zajmie
się zabezpieczeniem odpowiednich środków…”. Tak więc – jeśli relacja
Becka jest ścisła – Rydz-Śmigły przyjął na siebie osobistą
odpowiedzialność za należyte funkcjonowanie łączności dyplomatycznej w
czasie wojny. Już po dziesięciu dniach działań wojennych okazało się, że
łączność ta praktycznie już nie istnieje.
Około 2-3 września Beck przedstawił
Rydzowi plan zasadniczej ewakuacji całego rządu i (jak można mniemać)
Naczelnego Dowództwa od razu do Lwowa, który dysponując środkami obrony
przeciwlotniczej, wydajnymi połączeniami telekomunikacyjnymi, dość silną
radiostacją Polskiego Radia i dostateczną liczbą budynków stanowiłby
dla rządu stosunkowo najlepsze miejsce pobytu w okresie wojny. Położenie
Lwowa w pobliżu „przedmościa rumuńskiego” dawałoby możliwość czuwania
nad sytuacją w razie groźby radzieckiej, a ułatwiałoby również kontakty z
zagranicą przez jedyny obszar realnego transferu – Rumunię i Węgry.
„Moja rozmowa z marszałkiem na ten temat odbyła się w gmachu Kwatery
Głównej przy ul. Rakowieckiej. Marszałek rozważył całą sprawę, nie
okazując entuzjazmu dla mojej idei i oświadczył, iż nie sądzi, aby ta
propozycja mogła być popierana”. Niemal jednocześnie zdecydowano
ewakuację rządu w rejon Lublina, czego wynikiem było następnie coraz
dalsze przesuwanie miejsc pobytu Prezydenta, Naczelnego Wodza i
ministrów RP w stronę granicy radzieckiej – jakby w niepojętym
zaślepieniu, wykluczającym świadomość oczywistej groźby ze strony ZSRR.
Trzeba w tym miejscu dodać, że Oddział
II Sztabu Głównego (na którego czele stał ówcześnie płk dypl. Józef
Smoleński) obok referatu „Niemcy” posiadał samodzielny referat „Rosja”, a
Wydział II a Wywiadowczy (szef: ppłk dypl. Wilhelm Heinrich) zajmował
się m.in. tzw. wywiadem głębokim na Niemcy i ZSRR. Sprawozdania Oddziału
II, referatu „Niemcy”, za okres kwiecień-sierpień 1939 roku, ogłoszone w
Polsce, dowodzą, że Sztab Główny posiadał dobre rozeznanie w zakresie
niemieckich przygotowań do agresji. Nie ogłoszono naturalnie w PRL
raportów referatu „Rosja”, ale przez analogię można mniemać, że praca
płytkiego i głębokiego wywiadu na obszarze „Wschód” nie była gorsza od
pracy obszaru „Zachód”. Wyżej wspomniane zaślepienie w kwestii groźby
radzieckiej jest tym bardziej niepojęte.
Można tu dodać, że pomysł Becka mógł być
zrealizowany przynajmniej do 11 września. Dopiero 12 września pierwsze
niemieckie oddziały rozpoznawcze dotarły do przedmieść lwowskich,
zostały jednak odparte. Oczywiście, ewakuacja ze Lwowa do Rumunii nie
byłaby możliwa dla tych członków Rządu lub Naczelnego Dowództwa, którzy
znaleźliby się w oblężonym mieście, jednak skierowanie agend rządowych i
koncentracja tamże wszystkich jednostek WP z południowej części kraju
umożliwiłaby znacznie dłuższą obronę na terytorium Polski, a co za tym
by poszło – w nieporównywalnie większym stopniu zwróciłoby to uwagę
światowej opinii publicznej na sytuację Rzeczypospolitej, zaatakowanej
jednocześnie przez dwa mocarstwa totalitarne.
Można tutaj dodać, że plan Becka był w
ogóle najlepszy nie tylko z politycznego, ale i z wojskowego punktu
widzenia. Tymczasowe przeniesienie stolicy do Lwowa powinno było
nastąpić jeszcze w ostatnich godzinach pokoju. W rejonie województw
lwowskiego, południowej części lubelskiego i wschodniej krakowskiego
należało zapewne skoncentrować około potowy wszystkich sił polskich,
pozostawiając reszcie zadanie obrony w umocnionych miastach czy
twierdzach (Hel, Modlin, Warszawa – i inne punkty o odpowiednich
warunkach terenowych), albo intensywnych walk opóźniających, bez silenia
się na długie utrzymanie województw zachodnich, co było i niemożliwe ze
względów operacyjnych, i bezużyteczne z punktu widzenia gospodarki
wojennej kraju, gdyż w warunkach wojny z Niemcami jakakolwiek produkcja
dla potrzeb armii była już w ogóle niewykonalna – wojsko musiało się
obywać tylko zapasami sprzed wojny. W południowo-wschodniej części
państwa należało prowadzić walkę aż do wyczerpania możliwości obrony na
terenie kraju. W każdym razie kampania w Polsce trwałaby wtedy
przynajmniej dwa razy dłużej, a agresja ZSRR byłaby dostatecznie
wyraźnie odpierana przez parę tygodni przez Wojsko Polskie, dość długo
stanowiąc temat najważniejszych informacji na łamach całej prasy
światowej.
Beck miał pomysł trafny; niestety, w
czasie Kampanii Wrześniowej pozbawiony był wpływu na konkretne
posunięcia nie tylko obronne, ale i polityczne. Dochodzimy tutaj do
kwestii ogromnej wagi: kto w rzeczywistości decydował o sprawach
Rzeczypospolitej od dnia 1 do 18 września 1939?
Czterech ludzi stanowiło przed Wrześniem
trzon ekipy rządowej RP: prezydent Ignacy Mościcki, marszałek Edward
Rydz-Śmigły, minister Józef Beck i premier (a zarazem minister spraw
wewnętrznych) Felicjan Sławoj-Składkowski. W momencie rozpoczęcia wojny
rola Rydza-Śmigłego jako Naczelnego Wodza musiała znacznie wzrosnąć,
wszelako nie powinna była wzrosnąć do tego stopnia, aby marszałek stał
się w całej ekipie rządowej RP jedynym czynnikiem decydującym. Zgodnie z
artykułem 2 i 63 Konstytucji RP z 23 marca 1935, nawet w okresie wojny
władzę najwyższą sprawował Prezydent RP, a przed nim odpowiadał przez
cały czas Naczelny Wódz „za akty związane z dowództwem” (art. 63, § 4),
przy czym Naczelny Wódz nie stawał się bynajmniej zwierzchnikiem rządu
cywilnego, którego kompetencje pozostawały niezmienione. Jednakże w
czasie Kampanii Wrześniowej do dnia 17 września marszałek Rydz-Śmigły
sprawował faktycznie nie tyle funkcję Naczelnego Wodza, ile swojego
rodzaju niekontrolowanego dyktatora państwa. Gdy po 8 września utracił
możność dowodzenia większością zgrupowań bojowych Wojska Polskiego,
podejmował decyzje polityczne m.in. o przesunięciu Rządu i Kwatery
Głównej coraz bardziej na południowy-wschód w pobliże Rumunii. Nie można
niestety stwierdzić, aby inicjatywa tych translokacji wywodziła się od
kogokolwiek innego. Coraz mniej dowodząc, marszałek coraz bardziej
mieszał się do spraw czysto politycznych, pozostając zresztą zupełnie
ślepym na zasadnicze zagrożenia w sferze międzynarodowej sytuacji
Polski.
Historia musi stwierdzić, że cały
przebieg ewakuacji rządu w rejon Kołomyi, Kut i Kosowa nastąpił zgodnie z
rozkazami Edwarda Rydza-Śmigłego. Największa odpowiedzialność
historyczna za te nonsensowne decyzje spoczywa jednak na Prezydencie RP.
On bowiem miał przez cały czas obowiązek i wyłączne prawo pociągania
Naczelnego Wodza do odpowiedzialności „za akty związane z dowództwem” – a
więc m.in. za wpędzenie Rządu i Naczelnego Dowództwa w matnię na
„przedmościu rumuńskim”. Prezydent, wspólnie z ministrem spraw
zagranicznych, odpowiedzialny był również za brak jasnej koncepcji
politycznej – co czynić w wypadku klęski ostatecznej, aby ratować
przyszłość Rzeczypospolitej.
Ogromna uległość całej ekipy rządowej RP
wobec Rydza-Śmigłego jest doprawdy zastanawiająca. Rydz nie był Józefem
Piłsudskim, brak mu było charyzmatu politycznego Pierwszego Marszałka,
nie mógł się równać z Komendantem ani swym autorytetem moralnym, ani
talentem politycznym. Konstytucyjnie rzecz biorąc, nie miał prawa do
dyktatury w warunkach wojny 1939 roku, z moralno-politycznego punktu
widzenia nie miał po temu wystarczającego autorytetu. Zamieszanie w
łonie Rządu RP doprowadziło do oddania w ręce Rydza wszystkich decyzji
przesądzających o losach Państwa w tym tragicznym okresie; nie zwalnia
to jednak innych członków ekipy rządowej RP od odpowiedzialności
historycznej za brak własnej inicjatywy i przyjmowanie ze ślepą
uległością katastrofalnych decyzji Naczelnego Wodza. Nie zwalnia to
zwłaszcza Prezydenta RP. Prawda: Ignacy Mościcki miał ówcześnie lat 72
(ur. 1867), Rydz-Śmigły lat 53 (ur. 1886). W nieodległych wyborach 1940
roku Rydz-Śmigły był spodziewanym następcą Mościckiego na urzędzie
Prezydenta RP. Starcie tych dwóch osobowości (historyk waha się napisać:
indywidualności, gdyż rzeczywistą indywidualnością nie był ani jeden,
ani drugi) w warunkach katastrofy wojennej było trudne, zwłaszcza dla
zramolałego Ignacego Mościckiego, którego klęska narodowa zaskoczyła
przed emeryturą oczekiwaną za kilka miesięcy. Niemniej Mościcki był
nadal człowiekiem w pełni przytomnym i był Prezydentem RP, a Rydz-Śmigły
tylko Naczelnym Wodzem… i z tego wynikają konsekwencje w ocenach
historycznych. Mimo braku udziału w inicjatywie nonsensownych przesunięć
Rządu RP na południowo-wschodni skrawek Rzeczypospolitej, Ignacy
Mościcki z racji milczącego tolerowania rozkazów Rydza-Śmigłego ponosi
ze strony polskiej – za wydarzenia 17 września – „przed Bogiem i
Historią” odpowiedzialność największą.
prof. Jerzy Łojek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz